Przyszedł czas na wcześniej nieporuszany na łamach Sukcesorki temat, a mianowicie – dlaczego dzieci z firm rodzinnych nie decydują się dołączyć do rodzinnego biznesu i tym samym skazują swoich rodziców na łykanie gorzkich łez rozgoryczenia. Łez związanych z końcem marzeń o tworzeniu wielopokoleniowego imperium. Łez związanych z koniecznością zamknięcia lub sprzedania biznesu. I najważniejsze – łez wynikających z tego, że coś poszło nie po ich myśli, a to bardzo rzadki i trudny do zaakceptowania scenariusz dla tej grupy ludzi.
Dużo się mówi o sukcesji, ale tak naprawdę tylko niewielki procent sukcesorów chce przejąć rodzinny biznes. W rzeczywistości do wielu potencjalnych sukcesji zwyczajnie nie dochodzi. Nie dochodzi ze względu na brak chętnych, już nawet nie mówię gotowych, ale zwyczajnie brakuje ochotnika, który odważyłby się podjąć rękawice i zawalczyć na tej macie. Sytuacja braku sukcesora to jeden z ważniejszych powodów do zmartwień dla nestora, zwłaszcza gdy firma jest już w kolejnym pokoleniu. Trochę inaczej patrzy się na biznesy, których nie było komu przekazać w pierwszym pokoleniu, a na te które kultywują rodzinne tradycje od kilku pokoleń. W tym drugim przypadku trzeba udźwignąć dość duży ciężar.
Dlaczego tak się dzieje?
W mojej branży przez prawie 15 lat obserwowałam składy budowlane i hurtownie, które wraz ze starzeniem się właściciela podupadały biznesowo, by w ostateczności zamknąć się na dobre. Ich właściciele pytani o dzieci i potencjalnych
następców odpowiadali – syn mieszka za granicą, ma tam dobrą pracę i przyjeżdża tylko na wakacje, nie chce się szarpać w tym biznesie lub córka w Warszawie, w budżetówce robi i ani myśli tu wracać, bo wie Pan to niepewne czasy i taka stałą, pewna praca to dla niej bezpieczniej. Mówiąc to z poziomu intelektualnego wierzy, ze to prawda jednak w głębi cierpi że nikt się nie odważył.
Bo tu właśnie o odwagę chodzi
Zanim przywołany syn czy córka podjęli decyzję, żeby zrezygnować z przejęcia biznesu rodzinnego dużo myśleli. Zastanawiali się na co w życiu postawić. Prawdopodobnie wiedzieli, że mogą rozwinąć biznes, bo lepiej znają się na marketingu czy nowych metodach sprzedaży. Prawdopodobnie widzieli błędy jakie popełnia ojciec, a które mogli by wyeliminować. Prawdopodobnie mają więcej siły i energii witalnej niż starzejący się rodzic by walczyć z konkurencją lub zmieniającymi się okolicznościami. Prawdopodobnie odnieśli by sukces i zdobyli bogactwo, jakiego nie dam im bezpieczny etat czy praca w budżetówce. Jednak z jakichś przyczyn postawili na poczucie mdłego bezpieczeństwa. Tym powodem jest lęk przed porażką. Ten mały skurczybyk jest jak robak, który zalęga się w myślach i rozłazi na wszystko, co wg niego jest nowe, ryzykowne i odważne. Sprawi, że decydujemy się na mniejsze zło by nie narażać się na nieprzychylne gesty pracowników, kąśliwe uwagi klientów czy pełne politowania spojrzenia partnerów biznesowych. Sam fakt, że przejęcie firmy od rodziców postawi nas na świeczniku i sprawi, że każdy nasz ruch będzie monitorowany a każde potknięcie rozdmuchiwane potrafi sparaliżować. Paraliżuje do tego stopnia, że wewnętrznie idziemy na kompromis sami ze sobą i nawet nie próbujemy, by nie musieć nawet wyobrażać sobie porażki.
A gdyby tak zaryzykować i puścić mimo uszu wszystkie uwagi o charakterze niewspierającym? W końcu to tylko nasze życie….